Jak wiecie, to nasz pierwszy kalendarz adwentowy. Przez ostatnie trzy lata śledziłam, jak powstają takie kalendarze na blogach moich koleżanek, na Pintereście i Instagramie. Takich zdjęć widziałam setki, milion inspiracji. Jednak ciągle nie mogłam się zmobilizować do tego, by zrobić nasz własny. Z upływem czasu wiem, że w poprzednich latach byłoby to za wcześnie. Za wcześnie dla Lily. Teraz jest na tyle duża, że zrozumiała idee i świetnie się bawimy. Najbardziej obawiałam się właśnie tego, że będzie chciała otworzyć wszystkie paczki naraz. Ale tak się nie stało. Rano, jak zobaczyła kalendarz, była zachwycona. I wiecie co? Pisałam już na naszym fanpage, ale muszę też napisać tutaj… jestem z siebie dumna! Warto było siedzieć do czwartej nad ranem i przygotowywać te wszystkie paczuszki. Naprawdę było warto. Dla tej radości właśnie. „Mamusiu, ten kalendarz jest przepiękny. Ciekawe, kto go zrobił. Chyba Mikołaj, nie?” Ha! I w pierwszej chwili nie wiedziałam, czy się przyznać. Ale przyznałam się. Wiem, że to będą wspaniałe wspomnienia. A czas oczekiwania na święta stał się jeszcze bardziej magiczny. Teraz wszyscy razem radośnie oczekujemy.
Miałam wiele pomysłów. Bardzo chciałam zrobić kalendarz w kształcie choinki. Wiecie, takie pozbijane drewniane deseczki. Tutaj możecie zobaczyć, kto nie widział inspiracji–> klik. Ale plany się pokrzyżowały. Zresztą u mnie często wszystko „na ostatnią chwilę”. Kalendarz miałam robić, jak Lily będzie w przedszkolu, ale dopadło nas choróbsko. W związku, z czym Lily siedziała ze mną w domu. Mąż jak na złość w pracy (poza miastem). Przez sekundę pomyślałam, że odpuszczę, ale chwilę potem powiedziałam sobie: ja? Ja odpuszczę? Nigdy w życiu! To ma być początek wspaniałej przygody, tradycji. Tym bardziej że ani u mnie w domu rodzinnym, ani u męża takiej tradycji nie było. To miał być NASZ zwyczaj. Dlatego nie mogłam tak łatwo zrezygnować. Postanowiłam, że zrobię kalendarz z tego, co mam w domu. Czyli z gałązki, które akurat leżały samotnie na balkonie i czekały, aż ktoś je przygarnie. Jesienią bawiła się nimi Lily. Praktycznie każda wizyta w parku kończyła się u nas z kijem w ręku. L. zawsze mówi, że to jej różdżka. 🙂 I los chciał, że w końcu i mi się taki kij przydał. Ja ciągle napominałam moje dziecko, żeby ich do domu nie znosiła, a tu masz. Gdyby nie on, to kalendarza by nie było (śmiech). Poza kijem znalazłam w domu srebrną nitkę, tradycyjny papier do pakowania, światełka, spinacze ze zwierzakami i serduszka z numerkami zakupione w Tigerze.
Jeśli chodzi o zawartość paczek, to część już miałam (kupowałam z wyprzedzeniem), a resztę zakupiłam w dniu robienia kalendarza. I tutaj był mój największy problem. Jak z Lily kupić prezenty do paczek? Wiedziałam, że jest to nierealne. I dlatego tak bardzo obawiałam się o losy naszego kalendarza. Mąż w pracy, babcie daleko, chorej do przedszkola nie wyślę… co robić, co robić? Udało się zaangażować ciocię Olę, która z wielką chęcią przyjechała do L. Spędziły razem popołudnie, a ja mogłam dokupić prezenty i wykonać misję! Pytacie na Facebooku, co jest w paczkach… już Wam mówię! Dużo kreatywnych zabaw na zimowe popołudnia. 🙂 Książki, flamastry, naklejki, puzzle, obrazki do malowania, ale także takie drobne rzeczy, o których Lily marzyła/bądź mówiła. Np. odkąd pamiętam, zawsze chciała mieć pozytywkę, ale nigdy nie udało nam się znaleźć idealnej. Bo albo nieładna, albo za droga. Ja znalazłam — mam nadzieję, że się spodoba (przekonamy się w dniu jedenastym). Włożyłam też trochę słodyczy, ale mało, bo Lily wie, że od nich psują się zęby. 😛 W większości paczuszek znajdują się zadania i złote myśli. Będziemy Wam co nieco pokazywać na naszym fanpage’u. Jeśli nie robicie takich kalendarzy w swoich domach, to polecam. Radość nie do opisania. I tak się czasem zastanawiam, kto się bardziej cieszy. Czy ja (sprawiając radość dziecku), czy dziecko (bo może w szczególny sposób odliczać dni do Wigilii)? Ale to już jest nieważne. Przyjemnie jest budować dobre i wspólne wspomnienia, do których będziemy właśnie z taką wielką radością wracać. A teraz zobaczcie i oceńcie sami, czy warto było siedzieć do czwartej nad ranem… 🙂