Kocham swoją pracę za możliwości, które mi daje. Za rozwijanie swoich pasji, otwarcie umysłu, wolność i kreatywność. Nienormowany czas pracy, który ustalam sama. Za to, że budząc się w poniedziałek rano nie muszę mówić sobie „byle tylko do piątku”. Cieszę się, że moja praca nie jest udręką – czymś, co muszę odbębnić by cieszyć się życiem. Takie odliczanie piątku uważam za stratę czasu. Zdarza mi się jednak czasem złapać bakcyla i wkręcić w myślenie, że weekend jest czymś w stylu uwolnienia. Gdy tak się dzieje wiem, że jedyne czego potrzebuję to oderwanie się od rzeczywistości. A to mogę robić znacznie częściej niż ludzie pracujący w korporacji. Bez wielkiego planowania. Praca freelancera ma swoje plusy jak i minusy… jak każdy zawód. Ja swoją pracę kocham. A nie ma nic piękniejszego niż robić w życiu to, co się kocha. Gdy możesz jeszcze na tym zarobić, wygrałeś życie! 🙂 Jednak to temat na oddzielny post. Dziś chciałam tylko wspomnieć o tym, że zawód, który wykonuję dostarcza wielu emocji i daje dużo możliwości. Jedną z nich są podróże.
Od kilku lat regularnie latamy do Belgii. Poza rodziną, mam tam swoich stałych klientów dla których wykonuję sesję fotograficzne. W praktyce wygląda to tak, że planujemy podróż o kilka dni dłuższą niż potrzebuję na wykonanie zdjęć. Tym sposobem zyskujemy czas dla siebie. W tym roku postanowiliśmy, że musimy w końcu zobaczyć karnawał w Binche na żywo. I tak zaplanowaliśmy całą podróż by te trzy dni spędzić razem z rodziną i znajomymi . Bawiąc się, rozmawiając, pijąc szampana, czekając trzy godziny w zimnie by zobaczyć pokaz sztucznych ogni czy obrywając pomarańczą podczas karnawału. (Relację z karnawału plus zdjęcia będziecie mogli zobaczyć w oddzielnym poście – niech tylko się z nimi uporam.)
Niestety tym razem nie mieliśmy czasu na nic więcej niż karnawał. Poza zjedzeniem muli, belgijskich serów czy frytek. A i obowiązkowego jednego dnia zwiedzania, który już stał się tradycją podczas naszych wizyt w Belgii. Słynne „to, co chcecie zobaczyć?” musiało paść i tym razem. Wybraliśmy dzień we Francji, dokładniej miasteczko Lille. Zwiedziliśmy, długo spacerowaliśmy, napiliśmy się kawy w jednej z francuskich kawiarenek obserwując przez okno przechodniów (nie wiem, czy Wam to już kiedyś pisałam, ale lubię to robić – obserwować), Lily z otwartą buzią oglądała wystawy pełne kolorowych smakołyków – nawet kupiła samodzielnie muffin-kę double chocolate! To był taki dzień tylko dla nas. Ciesze się, ze wybraliśmy Francję ponieważ mogłam też w końcu zobaczyć jeden z moich ulubionych sklepów, który znałam tylko z sieci. A mianowicie Repetto Paris <3
Repetto – sklep, który tworzy najsłynniejsze na świecie baletki. Stały się one jednym z symboli Paryża, pożądane przez kobiety z całego świata. Oczywiście nie mogłam odpuścić i Lily już w środę pójdzie na zajęcia z baletu w pięknych, brokatowych baletkach 🙂 Patrząc na ich wykonanie – nie żałuję wydanych pieniędzy a uśmiech dziecka i maślane oczy, które proszą by mogła w nich wyjść ze sklepu rekompensują lukę w portfelu. Przypomniało mi się też fajne zdanie wypowiedziane w sklepie przez Lil „Mamusiu tutaj jest tak pięknie, że aż nie mogę na to patrzeć”.
O podróżach opowiadałam już wiele razy. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nadal uchodzę za aktywną mamę podróżniczkę (tutaj możecie przeczytać artykuł z moimi poradami „Jak podróżować z dzieckiem”, który powstał specjalnie dla INTOPassion).
A teraz zostawiam Was z naszymi kadrami – jak to mawiają szewc bez butów chodzi… ale jakoś nie było czasu na zdjęcia! Zobaczcie co udało nam się uchwycić specjalnie dla Was!